czwartek, 26 kwietnia 2018

XXV Bydgoski Festiwal Operowy -"Naïs" Rameau

Czyżby nieśmiała jaskółka zmian? W poprzednim poście rozpaczałam nad mizerią barokowego repertuaru naszych scen muzycznych, a tu proszę!
Podczas tegorocznej edycji Bydgoskiego Festiwalu Operowego przewidziano aż dwa(!) spektakle barokowe. Każdy z całkiem innej bajki, co należy chyba traktować jak zaletę. Info oczywiście w naszym kalendarium.
Na pierwszy ogień - Jean-Philippe Rameau. Dla tych, którzy mieli okazję obejrzeć Les Indes Galantes dwa lata temu - wiele elementów wydaje się znajomych. Tym razem opera-ballet Naïs francuskiego mistrza zobaczymy w wersji półscenicznej, grać będzie dobrze znane w Bydgoszczy Il Giardino Amore po dyrekcją Stefana Plewniaka, zaśpiewa z pewnością Natalia Kawałek (prywatnie żona dyrygenta), a także Sean Clayton, Erwin Aros, Cecile Achille i David Witczak, a zatańczą uczniowie Szkoły Baletowej w Poznaniu. Spektakl reżyseruje Oliver Lexa, reżyser ze znakomitym dorobkiem, myślę więc, że będzie co podziwiać.
A dla tych, którzy nie mogą 30 kwietnia wybrać się do Bydgoszczy - powtórka 8 maja w Filharmonii Narodowej w Warszawie!


poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Tak się to robi w Wiedniu!

No i masz babo placek! Po przestudiowaniu programu nowego sezonu operowego w Theater an der
Wien przeżyłam prawdziwe załamanie nerwowe. Już we wrześniu premiera Alciny z Marlis Petersen jako czarownicą i Davidem Hansenem jako Ruggierem i koncertowa wersja Gismonda Vinciego z Maxem Emanuelem Cencicem i Juriyem Mynenko oraz... naszą swojską Orkiestrą Historyczną pod kierunkiem Martyny Pastuszki. A to dopiero otwarcie!
Max Emanuel Cencic zaprasza na Gismonda; fot. Anna Hoffmann
Czegóż tam nie ma - w listopadzie Teseo Haendla, w styczniu King Arthur Purcella, w kwietniu Orlando (znów Haendel) - a to tylko wersje sceniczne!
Koncertowo równie ciekawie - po wrześniowym Vincim w październiku Serse z Fagiolim, w grudniu Messiah, w marcu Orlando furioso (znów Cencic, a także m.in. Lezhnieva), a w kwietniu Rinaldo pod Spinosim (m.in. z Mineccim). Obsady jak marzenie, cen na wszelki wypadek nie sprawdzałam - i tak nie da się bywać w Wiedniu (albo jak mówią w Krakowie - we Wiedniu) co miesiąc.
W sercu bunt i gorycz - dlaczego Wiedeń może mieć tyle barokowych premier (cztery na dziewięć scenicznych - trzy Haendlowskie i jedna Vivaldiego), a u nas... Szkoda gadać!
Na pociechę pozostaje nam Bydgoski Festiwal Operowy i tak nadzwyczaj barokowy w tym roku (Rameau i Haendel), spróbuję się tym pocieszyć...
Dla zasobnych i chętnych - szczegółowy program tutaj.

wtorek, 17 kwietnia 2018

Vivaldi i Carmignola na Zamku

Giuliano Carmignola; mat. prom. WOK
W oczekiwaniu na zaskakująco barokową tegoroczną edycję Bydgoskiego Festiwalu Operowego można w stolicy udzielić się instrumentalnie. W ubiegłym tygodniu Haendel w Filharmonii Narodowej, a w najbliższą niedzielę Vivaldi, czyli Cztery pory roku na Zamku Królewskim. Vivaldi jak Vivaldi - śliczny, efektowny (żeby nie napisać efekciarski) i wart słuchania. Zwłaszcza że wykonanie będzie niezwykłe - solistą tego koncertu będzie Giuliano Carmignola, a klasę tego skrzypka nikomu przedstawiać nie trzeba - samo wymienienie znamienitych orkiestr i dyrygentów, z którymi współpracował, zajęłoby zbyt dużo czasu i miejsca. Nie wspominając o nagrodach, rozmaitych Diapazonach itd. Towarzyszyć mu będzie Cappella Gedanensis.
A ja przypominam niezwykłe zupełnie wykonanie tego hitu Vivaldiego na nieistniejącym już festiwalu Masovia Goes Baroque w 2012 przez Il Tempo Armonico z absolutnie genialnym solistą Davide Montim. Lata mijają, a ja wciąż mam wrażenie, że dotknęłam wówczas dzieła mistrza w jego najczystszej, najautentyczniejszej postaci. Czy Carmignola przykryje to wspomnienie?

czwartek, 12 kwietnia 2018

"Concerti grossi" Haendla w Filharmonii Narodowej

Dziś kolejna odsłona cyklu Po prostu Filharmonia!, a w niej Concerti grossi op. 6 (nr 4-8 i 10)
Georga Friedricha Haendla. Podobno powstały w ekspresowym tempie na sezon artystyczny  1739/40 dla wypełnienia przerw podczas koncertów oratoryjnych w londyńskim Lincoln's inn Fields Theatre.  Bo koncerty organowe znudziły się publiczności. Ot! dla Heandla zwykła muzyczna konfekcja. A przy okazji jedna ze szczytowych form instrumentalnych muzycznego baroku. Jednym słowem - uczta dla ucha!

Orkiestra Kore; fot. mat. prom FN
Concerti grossi Haendla są typowe dla ówczesnej muzyki koncertującej, wzorowane na formach wypracowanych na początku XVIII wieku przez Corellego. Czyli ripeno concertino dialogujące ze sobą, niekiedy rywalizujące, niekiedy współpracujące.
Jak zrealizuje je Orkiestra Kore pod kierunkiem klawesynisty Eduarda Lopeza Banzo? Przekonamy się już dziś!

wtorek, 3 kwietnia 2018

Monumentalny "Samson" Haendla w Krakowie

Samson Haendla w Krakowie; fot. IR
To był prawdziwy dylemat. W niedzielę wielkanocną 1 kwietnia nastąpiła kulminacja pojedynku Actus Humanus vs. Misteria Paschalia - pojedynek na dwa oratoria Haendla. W Gdańsku moje ukochane Il Trionfo del Tempo e del Disinganno - w Krakowie Samson. Ponieważ Il Trionfo... słyszałam już kilkakrotnie, w różnych wykonaniach, także na żywo, postanowiłam wysłuchać Samsona - koncert transmitowała na żywo telewizja Mezzo, więc pewnie będzie okazja posłuchać ponownie, ale możliwość uczestnictwa w tym przedstawieniu wydała mi się niezwykle kusząca.
To jedno z późniejszych oratoriów mistrza - rówieśnik Mesjasza - podobno w czasach Haendla popularnością biło go na głowę. Dzieło ogromne nie tylko ze względu na wielkość aparatu wykonawczego - soliści, chóry, orkiestra - także bardzo długie (240 minut!, w tym tylko dwie krótkie przerwy). Kocham opery Haendla, nieco mniej późne "oratoria z trąbami", ale trąb w Samsonie nie było aż tak wiele, choć oczywiście patos i moralizatorstwa wylewały się ze sceny w hurtowych ilościach. Było też na szczęście całkiem sporo liryzmu, a nawet erotyzmu (kusicielska Dalila!), a także poczucia humoru (chełpliwy Harapha!). W ogóle akt drugi zdecydowanie najlepszy, najbardziej zróżnicowany nastrojowo, najbardziej... operowy! Całość na pewno warta wysiłku i czasu. Więcej szczegółów obsady i wrażeń - tutaj.

niedziela, 1 kwietnia 2018

Misteria Paschalia: Pasja wg św. Mateusza

Pasja według św. Mateusza to chyba najbardziej monumentalne dzieło Bacha. Jest też niebywale poruszające emocjonalnie, choć niektórzy wolą krótszą i bardziej „skondensowaną” Pasję według św. Jana. Dla mnie jednak Pasja Mateuszowa do dzieło absolutne: wiara i żarliwość religijna, emocje i przeżywanie męki Jezusowej ze wszystkimi budującymi ją szczegółami, a wszystko w najdoskonalszej z możliwych form muzycznych. Jak stwierdził kiedyś zaprzyjaźniony ateusz: Jak się tego słucha, to można w Boga uwierzyć!
Nie jestem znawczynią Bacha, ale miałam szczęście wysłuchać kilku naprawdę dobrych wykonań. Przede wszystkim Pasji, którą na krakowskich Misteriach przedstawił przed kilku laty Marc Minkowski, eksploatującą emocjonalnie w sposób niewyobrażalny i pozostawiającą  zupełnie niepowtarzalne wrażenie, dalej Pasji, którą przed dwoma lata zamykał wrocławski festiwal Eliott Gardiner, chyba bliższą duchowi Bacha, doskonałą, perfekcyjną w każdym calu, przemyślaną i wyważoną w każdym szczególe, także emocjonalnie, po prostu doskonałą.

Pasja wg św. Mateusza na Misteriach Paschaliach 2018; fot. IR
Na tym tle Pasja wg św. Mateusza przygotowana przez zespoły Orchestra i Choir of the Age of Enlightenment, a wykonana 30 marca w sali krakowskiego ICE jawi się całkiem inaczej i znacznie bladziej, niestety. Całość była przygotowana przez Marka Padmore’a, który jednak podczas koncertu przede wszystkim śpiewał, znakomicie zresztą, partię Ewangelisty. Jednak przez taki zabieg – brak żelaznej ręki dyrygenta czuwającego nad precyzją zgrania ogromnego aparatu wykonawczego – dawało się odczuć brak jednej, konsekwentnej myśli przewodniej. Trochę tak, jakby każdy z wykonawców – zarówno orkiestra, jak i chór i grono solistów – wykonywał jakąś swoja Pasję, swoją interpretację Bachowskiego arcydzieła. I nie chodzi mi oczywiście o „zgranie” zespołu, bo było ono całkiem niezłe, choć zdarzyło się kilka miejsc, w których miałam wrażenie, że coś się lekko „rozłazi”, głównie instrumentalnie. Padmore twierdził, że dzięki brakowi dyrygującego, lepiej się nawzajem słuchają i współpracują ze sobą. Pewnie tak jest. Ale nie chodzi mi tu o precyzję zgrania zespołu. W końcu to nie ona jest tak naprawdę najważniejsza. Najważniejsza jest wizja, która spaja całość, którą zgodnie realizują wszyscy uczestniczący w przekazie. I takiej wizji podczas koncertu niestety mi brakowało.
Nawet jeśli poszczególne fragmenty, kolejne elementy były świetne – kilka naprawdę wspaniale wykonanych arii: oczywiście Erbarme dich (piękny, głęboki alt Claudii Huckle), znakomite partie chóralne i chorałowe, świetnie poprowadzona partia Ewangelisty (Mark Padmore) i Jezusa (Roderick Williams), w ogóle poza kilkoma nieudanymi fragmentami całość była wyrównana i trzymała wysoki poziom. I choć pozostał lekki niedosyt, cieszę się, że w ten wielkopiątkowy wieczór mogłam usłyszeć i przeżyć po raz kolejny Bachowskie dzieło, które właściwie w każdym wymiarze – artystycznym, muzycznym, religijnym i duchowym – jest jednym z najważniejszych w naszej kulturze.