niedziela, 1 kwietnia 2018

Misteria Paschalia: Pasja wg św. Mateusza

Pasja według św. Mateusza to chyba najbardziej monumentalne dzieło Bacha. Jest też niebywale poruszające emocjonalnie, choć niektórzy wolą krótszą i bardziej „skondensowaną” Pasję według św. Jana. Dla mnie jednak Pasja Mateuszowa do dzieło absolutne: wiara i żarliwość religijna, emocje i przeżywanie męki Jezusowej ze wszystkimi budującymi ją szczegółami, a wszystko w najdoskonalszej z możliwych form muzycznych. Jak stwierdził kiedyś zaprzyjaźniony ateusz: Jak się tego słucha, to można w Boga uwierzyć!
Nie jestem znawczynią Bacha, ale miałam szczęście wysłuchać kilku naprawdę dobrych wykonań. Przede wszystkim Pasji, którą na krakowskich Misteriach przedstawił przed kilku laty Marc Minkowski, eksploatującą emocjonalnie w sposób niewyobrażalny i pozostawiającą  zupełnie niepowtarzalne wrażenie, dalej Pasji, którą przed dwoma lata zamykał wrocławski festiwal Eliott Gardiner, chyba bliższą duchowi Bacha, doskonałą, perfekcyjną w każdym calu, przemyślaną i wyważoną w każdym szczególe, także emocjonalnie, po prostu doskonałą.

Pasja wg św. Mateusza na Misteriach Paschaliach 2018; fot. IR
Na tym tle Pasja wg św. Mateusza przygotowana przez zespoły Orchestra i Choir of the Age of Enlightenment, a wykonana 30 marca w sali krakowskiego ICE jawi się całkiem inaczej i znacznie bladziej, niestety. Całość była przygotowana przez Marka Padmore’a, który jednak podczas koncertu przede wszystkim śpiewał, znakomicie zresztą, partię Ewangelisty. Jednak przez taki zabieg – brak żelaznej ręki dyrygenta czuwającego nad precyzją zgrania ogromnego aparatu wykonawczego – dawało się odczuć brak jednej, konsekwentnej myśli przewodniej. Trochę tak, jakby każdy z wykonawców – zarówno orkiestra, jak i chór i grono solistów – wykonywał jakąś swoja Pasję, swoją interpretację Bachowskiego arcydzieła. I nie chodzi mi oczywiście o „zgranie” zespołu, bo było ono całkiem niezłe, choć zdarzyło się kilka miejsc, w których miałam wrażenie, że coś się lekko „rozłazi”, głównie instrumentalnie. Padmore twierdził, że dzięki brakowi dyrygującego, lepiej się nawzajem słuchają i współpracują ze sobą. Pewnie tak jest. Ale nie chodzi mi tu o precyzję zgrania zespołu. W końcu to nie ona jest tak naprawdę najważniejsza. Najważniejsza jest wizja, która spaja całość, którą zgodnie realizują wszyscy uczestniczący w przekazie. I takiej wizji podczas koncertu niestety mi brakowało.
Nawet jeśli poszczególne fragmenty, kolejne elementy były świetne – kilka naprawdę wspaniale wykonanych arii: oczywiście Erbarme dich (piękny, głęboki alt Claudii Huckle), znakomite partie chóralne i chorałowe, świetnie poprowadzona partia Ewangelisty (Mark Padmore) i Jezusa (Roderick Williams), w ogóle poza kilkoma nieudanymi fragmentami całość była wyrównana i trzymała wysoki poziom. I choć pozostał lekki niedosyt, cieszę się, że w ten wielkopiątkowy wieczór mogłam usłyszeć i przeżyć po raz kolejny Bachowskie dzieło, które właściwie w każdym wymiarze – artystycznym, muzycznym, religijnym i duchowym – jest jednym z najważniejszych w naszej kulturze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz