Miłość ponad wszystko, czyli "Ariodante" w Operze Kameralnej

Georg Friedrich Haendel, Ariodante HWV 33


Ariodante wita wchodząca do teatru publiczność; fot. I. Ramotowska
Warszawska Opera Kameralna
17.03.2016

Kierownictwo muzyczne - Władysław Kłosiewicz
Reżyseria, scenografia - Krzysztof Cicheński
Kostiumy, scenografia - Julia Kosek
Wideo - Leszek Garstka, Maja Ziarkowska

Wykonanie:
Ariodante - Kacper Szelążek
Ginevra - Olga Pasiecznik
Re di Scozia - Andrzej Klimczak
Lurcanio - Wojciech Parchem
Polinesso - Jan Jakub Monowid
Dalinda - Dagmara Barna
Odoardo - Andrzej Marusiak
Zespół Wokalny Warszawskiej Opery Kameralnej
Musicae Antiquae Collegium Varsoviense, dyr. Władysław Kłosiewicz


Ariodante to jedna z najpiekniejszych oper Haendla. Historia wydaje sie tyleż prosta, co banalna: dwoje zakochanych, szczęśliwych i pełnych nadziei (akt I), niecna intryga "tego złego", która burzy wszystko - on oszukany, załamany, bliski samobójstwa, ona okryta niesławą, z rozpaczy traci zmysły i zostaje skazana na haniebną śmierć (akt II). W finale intryga zostaje obnażona, zło ukarane, błędy wybaczone, a dwoje zakochanych pada sobie w ramiona. A jednak zostaje osad dziwnej goryczy. Czy po takiej tragedii można żyć jak gdyby nigdy nic, kochać, być kochanym i nie pamiętać, że szczęście jest kruche i ulotne? Po tym, co się wydarzyło, nic już nie będzie takie samo - Ariodante pozbył się naiwności, Ginevra nigdy nie zapomni... Jak opowiadać taką historię przez ponad cztery godziny? Ha, to potrafi tylko Haendel!
Wybierałam się do Opery Kameralnej z duszą na ramieniu. Kto w Polsce potrafi dobrze inscenizować opery barokowe? Jak "przyrządzić" to danie w guście dzisiejszej wrażliwości? Jak znaleźć równowagę pomiędzy zachowaniem wszystkich warstw tkwiących w dziele, a przełożeniem go na współczesny język? Akurat Opera Kameralna miała z tym problem. Dopiero od niedawna, po zmianie dyrekcji i nawiązaniu współpracy z młodymi realizatorami, pojawiła się szansa na nową jakość. Pierwszym wydarzeniem była inscenizacja Pigmaliona Rameau w reżyserii Natalii Kozłowskiej, drugie właśnie mieliśmy okazję zobaczyć. Przez chwile dziwiłam się, że WOK porwał się akurat na Ariodantego - muzycznie, zwłaszcza wokalnie, to zadanie ekstremalnie trudne - ale okazało się to przedsięwzięcie bardzo udane, choć nie idealne.
A więc po pierwsze, muzyka. Ariodante to kopalnia przebojów. Przede wszystkim słynne Scherza, infida - żałosna skarga zdradzonego kochanka, wpadajacego w otchłań rozpaczy po ujrzeniu domniemanej zdrady. ale również miłosne Vilate, amor Ginevry i Coll'ali di constanza Ariodantego w pierszym akcie, rozpaczliwe Il mio crudel martoro Ginevry z finału aktu drugiego i przede wsystkim Dopo notte - aria Ariodantego, którą Piotr Kamiński określa jako "śmiercionośny wzlot wokalnej maestrii alla Carestini". Para głównych protagonistów w inscenizacji WOK to popis Olgi Pasiecznik i Kacpra Szelążka. Olga Pasiecznik jest na tym blogu niezmiennie określana jako "pierwsza dama polskiego baroku" i nawet w gorszej formie - w jakiej obserwujemy ją od pewnego czasu - nie schodzi poniżej właściwego sobie poziomu. Jej Ginevra to bezpelacyjny atut tego spektaklu. Ale nie o jej partię bałam się najbardziej.
Kacpra Szlążka obserwuję od pewnego czasu z prawdziwą satysfakcją i od początku, czyli gdzieś od Agryppiny zainscenizowanej w Łazienkach Królewskich, wróżyłam mu karierę. Spieszę donieść, że staje sie to właśnie na naszych oczach. Młody kontratenor robi niebywałe postepy, widoczne z miesiąca na miesiąc (wystarczy porównać jego wrześniowy recital  w Łazienkach i marcowego Ariodantego)! Nie tylko nie miał problemu z dźwignięciem roli trudnej, znaczącej i obciążonej tradycją wykonawczą najwyższej próby, ale zrobił to z właściwą sobie swobodą, żeby nie powiedzieć - nonszalancją. Zawsze wydawał mi się bardzo sprawny technicznie, a jego mocny sopran, brzmiący niekiedy ostro i prznikliwie, wydawał się lepiej sprawdzać w partiach wirtuozowskich niż lirycznych. A Ariodante to bezmiar liryki! Jednak rozdzierające Scherza, infida nasycił Szelążek dawką emocji, która oczarowała i porwała publiczność. Jestem już spokojna o karierę tego śpiewaka. Jedyne, co może martwić, to przytomna konstatacja Doroty Szwarcman, że pewnie niedługo już pośpiewa w Polsce...




Ale również pozostali protagoniści tej historii mieli co śpiewać. Wszystkie postacie obdarował Haendel partiami znakomitej muzyki i trzeba przyznać, że wykonawcy całkiem nieźle temu sprostali. Jan Jakub Monowid starał się być charakterem czarnym jak smoła, a jego partia kojarzyła się bardzo z Ptolemeuszem, którego śpiewal w inscenizacji Giulio Cesare kilka lat temu. Może chwilami nieco szarżował z nadawaniem swojemu bohaterowi cech groteskowych. A przecież Polinesso nie jest w żadnym razie postacią komiczną - jego intrygi doprowadzają do prawdziwej tragedii. Wojciech Parchem jako niepozbierany i histeryczny Lurcanio był dość przekonujący. Ale najciekawiej pośród postaci drugiego planu wypadła Dagmara Barna jako Dalinda - z początku onieśmielona, naiwna, nieszczęśliwie zakochana w Polinesso, dająca się użyć jako narzędzie intrygi i mimowolna sprawczyni nieszczęścia, stopniowo dojrzewająca i zdająca sobie sprawę z sytuacji, aż po finałowy gniew i dojrzałe pogodzenie z losem. Dalinda to postać charakterologicznie najbardziej skomplikowana, zmieniająca się na naszych oczach. Wydaje się, że Barna świetnie sobie radzi z takimi postaciami. Natychmiast przypomniałam sobie jej kreację w Orlandzie - tam również radziła sobie znakomicie jako bohaterka niejednoznaczna, pełna sprzeczności, kierowana niekiedy zagadkowymi pobudkami.
No i w końcu inscenizacja. Podjął się jej młody reżyser teatralny z Poznania, Krzysztof Cicheński, prowadzący autorski teatr eksperymentalny, ale mający już doświadczenie na scenie operowej - reżyserował m.in. Pajace Leoncavalla w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Wyjął operę z kontekstu "baśniowo-rycerskiego", wespół z Julią Kosek planując oszczędną, dość ascetyczną scenografię z minimalną ilością rekwizytów i sprzętów, a dzięki temu nadając sztuce znacznie ponadczasowej historii uczuć. Dominująca na scenie ogromna krata budziła niepokój. Tło - dziwny stylizowany las, zmieniający się w świetle barwnych reflektorów w niejednoznaczną, niepokojąca powierzchnię - stanowił tło dla ewoluujących emocji bohaterów. Kubiczne pomieszczenia po obu bokach sceny sprawiały wrażenie klatek/cel więziennych, w których rozgrywały się najbardziej dramatyczne i klaustrofobiczne partie przedstawienia.



Za to myśli, które przyświecały Julii Kosek przy projektowaniu kostiumów nie jestem w stanie pojąć. Bezpretensjonalne stroje współczesne większości postaci były neutralne. Za to ekstrawaganckie pomysły ubrania Ginevry w szlafrok przypominajacy peniuar gwiazd z Las Vegas czy ubranie Ariodantego w barchanowy kubrak uważam za kompletnie chybione.


Andrzej Klimaczak, Olga Pasiecznik, Władysław Kłosiewicz, Kacper Szelążek, Jan Jakub Monowid; fot. I. Ramotowska

Tak czy owak - z całą poprawką na nieuniknione błedy i niedoskonałości zarówno zamysłów, jak i wykonania - to jest właśnie to, na co czekamy. Dobra, odpowiednia dla dzisiejszej wrażliwości inscenizacja znakomitej opery, przyzwoite, a chwilami dobre wykonanie, jednym słowem - cztery godziny Haendla, których publiczność Warszawskiej Opery Kameralnej długo nie zapomni! Szkoda, że tylko trzy wieczory. Ostatnia szansa pojutrze - koncertowa wersja w Studiu Lutosławskiego!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz