Na przedzie Marco Vitale; fot. IR |
Leonardo Vinci, Semiramide
riconosciuta
II Festiwal Oper Barokowych w
Teatrze Królewskim, Warszawa
9.09.2016 (premiera!)
Libretto – Pietro Metastasio
Reżyseria i scenografia –
Ewelina Pietrowiak
Kostiumy – Katarzyna Nesteruk
Światła – Maciej Igielski
Wykonawcy
Ingrida Gapova – Semiramide
Karol Kozłowski – Scitalce
Dorota Szczepańska – Tamiri
Gabriel Diaz – Ircano
Ewa Leszczyńska – Mirteo
Elwira Janasik – Sibari
Royal Baroque Ensembe, dyr.
Marco Vitale
Leonardo Vinci miał sporego
pecha. Mimo że w XVIII wieku był uważany za jednego z mistrzów sztuki operowej,
a jego dzieła wzbudzały powszechny zachwyt i uznanie – określano je nawet jako
absolutne arcydzieła – został kompletnie zapomniany. Nawet Wikipedia, przytaczając
jego króciutki biogram (nota bene nie ma polskiej wersji), zaznacza na wstępie „Nie
mylić z Leonardem da Vinci!” Większość melomanów usłyszał o Vincim w roku 2012,
kiedy to Diego Fasolis przygotował w Teatrze Stanisława Leszczyńskiego w Nancy
premierę jednej z jego oper ciszących się największym uznaniem – Artaserse. W dodatku postanowił ją przedstawić
w zgodzie z wersją samego kompozytora, czyli wyłącznie w męskiej obsadzie.
To swoisty paradoks, że w 1730
roku, a więc w czasach, gdy na europejskich scenach królowały wybitne sopranistki,
przeważnie Włoszki, tak właśnie obsadzono
operę Vinciego. Ale kompozytor – urodzony Neapolitańczyk i w Neapolu rozpoczynający
swoją karierę i osiągający pierwsze sukcesy, najpierw w operze buffo, potem w
seria – marzył o pracy w Rzymie dla najważniejszego mecenasa, papieża. A dekret
papieski zabraniał kobietom występów na scenie, dlatego wszystkie role zostały
powierzone panom, głównie śpiewającym kastratom. Jakoś wówczas ten genderowy
pomysł przebierania chłopców w sukienki nie tylko nie wzbudzał niepokoju Kościoła,
ale był wręcz wymagany!
Dokładnie w taki sposób
odtworzył Fasolis obsadę Artasersego,
a miał to szczęście, że mógł dysponować głosami pięciu kontratenorów, w tym
tych najlepszych na świecie – Jaroussky’ego, Fagiolego, Cencica.
Semiramida riconosciuta – opera Vinciego, która miała swoją premierę rok
przed Artaserse, czyli w 1729 – również
była napisana dla kastratów i przez nich wykonana: role żeńskie kreowali: Il Farfallino
(Giacinto Fontana) jako Semiramida i Il Marchiagiano (Pietro Morigi) jako
Tamiri. W obsadzie spektaklu wznowionego w Neapolu w styczniu 1744 w obsadzie
znalazł się m.in. Caffarelli!
Dziś sytuacja jest zupełnie
inna, niekiedy wręcz odwrotna – to role męskie kreują kobiety. Dobrych
kontratenorów jest wciąż niewielu, a takich którzy porwaliby się – z sukcesem –
na partyturę Vinciego – jak na lekarstwo. Bowiem była to jedna z
charakterystycznych cech kompozytora: arie najeżone technicznymi trudnościami,
zawrotne skoki interwałowe, ozdobniki, brawurowe tempo melizmatów. Tylko najlepsi
są w stanie podjąć takie wyzwanie!
Dlatego fakt, że na II
Festiwalu Oper Barokowych usłyszymy wskrzeszoną operę Vinciego, a na naszym
gruncie jej absolutną prapremierę, wydał mi się zrazu nieprawdopodobny. A
jednak!
Przygotowania tej premiery
podjął się Marco Vitale, włoski organista, klawesynista i dyrygent, od kilku
lat współpracujący z Warszawską Operą Kameralną, z którą m.in. przywrócił do
życia operę Johanna Josepha Fuxa Orfeo ed
Euridice (relacja tutaj). Vitalemu nie zabrakło odwagi, a stowarzyszenie
Dramma per Musica, przygotowujące warszawski festiwal, lubi stawiać na młodzież.
Zgromadzono więc zespół młodych śpiewaków i powierzono im to zgoła karkołomne
zadanie.
Libretto Semiramidy jest dość typowe, czyli kompletnie absurdalne. To cecha
charakterystyczna barokowej opera seria. Intrygi są z reguły nieprawdopodobne,
zapętlone do absurdalnych rozmiarów, natomiast prawda psychologiczna zawarta w
muzycznym komentarzu jest niebywale wyrazista i trafna. Z grubsza intryga
polega na swoistym konkursie zalotników, ubiegających się o rękę księżniczki
Tamiri. Pech chce, że wybiera ona Scitalce, indyjskiego księcia, który jednak
okazuje się emocjonalnie zaangażowany całkiem gdzie indziej. Jego wybranką,
którą nota bene uważa za wiarołomną i którą próbował onegdaj zamordować(!),
jest Semiramida. Ta jednak ukrywa się w męskim przebraniu(!), włada królestwem
Babilonii i właśnie na jej dworze odbywa się ta matrymonialna rywalizacja.
Zawody o rękę Tamiri już w drugim akcie schodzą na dalszy plan, a widzowie mogą
się ekscytować powikłanymi i zapętlonymi do granic możliwości dziejami
miłości-nienawiści pomiędzy Semiramidą i Scitalce. Nie brak czarnego
charakteru, czyli intrygującego zdrajcy, zatrutych napojów, pojedynków, lochów,
porwań i przebieranek. Jednak w akcie trzecim – co za niespodzianka(!) – następuje powszechne
przebaczenie i kochankowie padają sobie w ramiona. Metastasio był niekwestionowanym mistrzem librett operowych, jednak roi się w nich od bzdur godnych najbardziej
trywialnych współczesnych sit-comów. Co nie zmienia faktu, że komentarz muzyczny
do tego steku nonsensów jest fantastyczny!
Ewelina Pietrowiak – młoda, lecz
już znana i utytułowana reżyserka, a w tym spektaklu także autorka scenografii
– wybrała scenę maksymalnie prostą, umowną, zagospodarowaną przez zaledwie
kilka zwalistych bloków, udających w zależności od potrzeb ławy, stoły lub łoża.
Nieco ciekawiej prezentowały się kostiumy – postacie z drugiego planu były
ubrane zupełnie współcześnie, bohaterowie nosili umowne stroje, nieco ich
charakteryzujące, ale niedające się umiejscowić w żadnym czasie czy stylu. Na
tak prostym, wręcz ascetycznym tle chaos wydarzeń i emocji mógł się kłębić bez
przeszkód.
Jak przystało na operę
neapolitańską konstrukcja jest prosta: recytatywy popychające naprzód akcję –
niektóre dość długie, co tłumaczy się chyba stopniem skomplikowania intrygi – i
arie ilustrujące emocje bohaterów. Jak to u Vinciego: trudne, błyskotliwe,
wymagające. Królują oczywiście głosy sopranowe, choć pewną niespodzianką jest
powierzenie roli jednego z głównych protagonistów, Scitalce, tenorowi. To wyraźnie
wbrew popularnej zasadzie – im głos wyższy, tym postać bardziej pozytywna. A
czarny charakter to obowiązkowo bas, od biedy – tenor.
We wczorajszej inscenizacji Semiramidy – odwrotnie niż w oryginale –
to kobiety dźwignąć musiały większość ról, także te męskie. W obsadzie znalazł
się tylko jeden kontratenor, hiszpański śpiewak Gabriel Diaz w roli scytyjskiego
księcia Ircana. Drugim mężczyzną w obsadzie był Karol Kozłowski jako Scitalce –
śpiewający przyzwoicie i pięknie prezentujący się na scenie, zwłaszcza z gołym
torsem. Po tytułowej roli w Pigmalionie
Rameau na scenie WOK (relacja tutaj) – to druga duża rola, w której miałam okazję go słyszeć. Ma
głos lekki, bardziej liryczny niż dramatyczny, niekiedy śpiewa jakby z lekkim wysiłkiem,
ale nadrabia to z pewnością charyzmą i poczuciem humoru. W ogóle to bardzo
widoczna cecha tej inscenizacji. Wszyscy protagoniści na scenie starali się
zaznaczyć lekki dystans do kreowanych przez siebie postaci, co spektaklowi
wyszło na dobre.
No i wreszcie głosy żeńskie.
Obsada bardzo młoda, ale bez kompleksów. Dobrze wypadła Ingrida Gapova jako
Semiramida – postać mocno dwuznaczna, co śpiewaczka potrafiła pokazać
wyraziście – szczególnie dobra w ariach di bravura, świetna również w
lirycznej, zwłaszcza w drugim akcie. Publiczność z entuzjazmem przyjęła Ewę
Leszczyńską w roli księcia Mirteo. Leszczyńska ma głos subtelny, jest jednak bardzo
sprawna technicznie i dzięki temu świetnie wypadła w ariach brawurowych.
No i
wreszcie najlepszy – moim zdaniem – głos spektaklu: Elwira Janasik w roli zdradzieckiego
Sibari. Mocny, nieco mroczny alt, znakomity dramaturgicznie, doskonały
w każdej arii. W ogóle to również charakterystyczna cecha Vinciego – nie zaniedbał
żadnej postaci, nawet tych z dalszego planu, każda ma sposobność efektownego występu na scenie, ma możliwość
popisu i pokazania swoich umiejętności. Może dlatego spektakl trwa bite cztery
godziny!
I wreszcie – last but not
least – Royal Baroque Ensemble pod batutą Marca Vitalego. Z początku trochę się
przeraziłam, miałam nieodparte wrażenie, że orkiestra nieco się „rozjeżdża” –
obawiałam się, że może nie starczyło czasu na perfekcyjne zgranie. Ale to chyba
premierowa trema – w miarę upływu czasu grali coraz lepiej, a od połowy
pierwszego aktu przestałam ich słyszeć – co w tym przypadku znaczy, że ucho nie
wychwytywało poważniejszych błędów. Szczególnie dobre blachy – których u Vinciego
mnóstwo (piękna aria da caccia Mirtea pod koniec pierwszego aktu!) – a które są
szczególnie trudne i – wiem z doświadczenia – bywają kiepskie. Podziwiam też
nadzwyczajną formę, także fizyczną, wszystkich instrumentalistów, a także
dyrygenta, który nie tylko prowadził orkiestrę, ale grał partię basso continuo przez
cały spektakl!
Podsumowując, muszę przyznać,
że ten odważny eksperyment wypadł nieźle. To dużo, zważywszy na background, którym
w tym wypadku jest jedyna inscenizacja Vinciego znana większości widzów, czyli spektakl
z Nancy. W warszawskiej operze zabrakło fajerwerków i spektakularnych pomysłów
scenicznych, co chyba jednak wyszło operze na dobre. Młodzi wykonawczy dali z siebie
wszystko, a bawili się przy tym przednio, dając również publiczności okazję do
znakomitej zabawy. Tak właśnie widzę operę barokową – jako żywiołową,
emocjonalną i nieokiełznaną.
Dramma per Musica – tak trzymać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz