"Dydona i Eneasz" Purcella w Warszawskiej Operze Kameralnej 13.03.2015











Henry Purcell, Dido and Aeneas (Dydona i Eneasz)
2015, 13/14 marca – Warszawska Opera Kameralna
Kierownictwo muzyczne: Liliana Stawarz
Reżyseria: Ryszard Peryt
Reżyseria wznowienia: Grzegorz Boniecki
Artyści w komplecie, fot. J. Ramotowski
Scenografia: Andrzej Sadowski
Choreografia: Jolanta Kruszewska
Wykonawcy:
Dido – Iwona Lubowicz
Aeneas – Bogdan Śliwa
Belinda – Marta Boberska
Druga dama – Agnieszka Kozłowska
Czarownica – Dorota Lachowicz
Pierwsza wiedźma – Justyna Stępień
Druga wiedźma – Sylwia Krzysiek
Duch – Karol Bartosiński
Żeglarz – Andrzej Marusiak
Musicae Antiquae Collegium Varsoviense pod dyr. Lilianny Stawarz
Zespół Wokalny Warszawskiej Opery Kameralnej
tancerze

Warszawska Opera Kameralna pod rządami nowej dyrekcji postanowiła odkurzyć swoje dawne propozycje. I słusznie. Nie można zakwestionować faktu, że w ponad pięćdziesięcioletniej historii to właśnie scena WOK-u była miejscem wielu premier, a nawet prapremier dzieł twórców XVII i XVIII wieku. Organizowała festiwale oper barokowych, a także przeglądy dzieł Haendla i Monteverdiego, i były to czasem jedyne lub jedne z nielicznych oper barkowych, które można było zobaczyć na deskach polskich scen.
Basso continuo, fot. J. Ramotowski
Wśród tych spektakli znalazło się i dzieło Henry’go Purcella, właściwie jedyna opera „brytyjskiego Orfeusza” – młodo zmarłego na gruźlicę angielskiego kompozytora. Dzieło niezwykle popularne, w przeciwieństwie do wielu oper Haendla czy Vivaldiego, nigdy nie zapomniane całkowicie i wystawiane w wersji koncertowej zarówno w XVIII, jak i w XIX i XX wieku. Aż dziwne, że w Polsce pokazywane rzadko, a inscenizacja WOK-u z 1995 roku, obecnie wznowiona, jest jedną z czterech, które w ogóle zaistniały (pozostałe: Gdańsk 1979, Kraków 1980, Łódź 2011).
To, co uderza w pierwszej chwili, to niezwykle krótka (około godziny) i zwarta forma opery, znacząco odbiegająca od wielogodzinnych przedstawień, które proponowali np. Haendel lub Rameau, nie wspominając o słynnym dziesięciogodzinnym spektaklu „Il Pomo d’Oro” Cestiego, którego rozmachu inscenizacyjnego nie powstydziłaby się żadna z hollywoodzkich superprodukcji.
Purcell jest zatem świetnym początkiem dla chcących poznać operę barokową – prosta, żeby nie powiedzieć banalna historia (on i ona zakochują się, on odchodzi, ona umiera z rozpaczy), opowiedziana zwięźle i dobitnie, bez nadmiaru pobocznych wątków i ozdobników. Jakby „niebarokowa” w swej prostocie.
Dla współczesnego widza uderzająca jest też dysproporcja w potraktowaniu protagonistów. Zarówno Dydona, jak i Eneasz, to postacie tytułowe, ale to ona jest główną bohaterką historii, tragiczną i monumentalną, książęcy kochanek nie zasłużył nawet na jedną, krótką arię. Czyżby Purcell był XVII-wiecznym krypto-feministą? Odmiennie niż u Wergiliusza kochanków rozdziela nie tragiczne fatum, lecz spisek złych mocy. Postacie wiedźm i rubaszny Żeglarz to stałe punkty repertuaru angielskich dramaturgów (żeby nie szukać daleko – słynne Makbetowskie czarownice). W kalejdoskopie galopujących na scenie wydarzeń komentowanych przez chór – od radosnych miłosnych pieśni i tańców, przez mroczne, jadowicie groteskowe intrygi Czarownicy knującej przeciw Dydonie, po burzliwe rozstanie i rozpaczliwą śmierć porzuconej kochanki – wydaje się, że nie ma ani chwili odpoczynku. Każda scena jest znacząca, a nawet te, które zdają się poboczne (aria Żaglarza i taniec marynarzy) nie spowalniają ani na chwilę szalonego tempa.
Śmierć Dydony poprzedzona rozdzierającym lamentem, wbijającym widza w fotel przenikliwym okrzykiem „remember me!”, a po niej zamykający operę żałobny chór (słynne: never, never part...), pozostawia niezatarte wrażenie. Tragiczny koniec również odbiega od standardów oper barokowych, w których najbardziej nawet nieprawdopodobny i karkołomny happy end był wszak obowiązkowy.
Grająca na dawnych instrumentach orkiestra Opery Kameralnej, po niezbyt udanej uwerturze, radziła sobie dobrze, śpiewacy bez trudu unieśli swoje role, Belinda ujmowała wdziękiem, Dydona wzruszała lamentem, chór brzmiał efektownie, tancerze poprawnie wykonali swoje zadania.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby...
Tak jak pisałam na początku, dzieło Purcella to kwintesencja prostoty. Aż prosi się o inscenizację, która jeśli nie będzie wspierać muzyki – a emocjonalne nasycenie opery jest tak duże, że poradzi sobie z pewnością nawet bez wsparcia, stąd chyba popularność wersji koncertowych – to przynajmniej nie będzie przeszkadzać. Ktoś z widzów określił oprawę spektaklu słowami : „na bogato”. I było. Dziesiątki peruk z loczkami, krynoliny, maski i pazury wiedźm, styropianowa głowa dzika na włóczni i nieszczęsne drzewo wjeżdżające dwukrotnie z tyłu sceny – dla każdego coś miłego. Bogactwo strojów, peruk i rekwizytów stanowiło – w moim odczuciu – swoisty dysonans z monumentalnym, mimo rozmiarów, i przejmującym arcydziełem Purcella. A może reżyserzy WOK-u powinni zgubić klucze do przepastnych magazynów i zaufać muzyce? Jak radził nieoceniony doktor Hannibal Lecter: „simplicity!”


fot. j. Ramotowski


2 komentarze:

  1. Loczków faktycznie było zbyt wiele

    OdpowiedzUsuń