poniedziałek, 11 marca 2019

Gluck doskonały w każdym calu

Uczestniczenie w zaledwie dwugodzinnym spektaklu Orfeusza i Eurydyki Christopha Willibalda Glucka w Warszawskiej Operze Kameralnej było przyjemnością na wielu poziomach.
Przede wszystkim niebywałą przyjemnością plastyczną. Oprawa inscenizacyjna Katarzyny Sobańskiej i Marcela Sławińskiego składała się z minimalistycznej scenografii ograniczonej do przesuwanych i przekładanych sześcianów, służących do odgrywania sprzętów i przedmiotów. Białe kostiumy śpiewaków i tancerzy i ich makijaże nawiązywały do wizji "białego antyku", czyli tej wersji antycznych rzeźb, które znamy współcześnie, a które jak już dziś wiadomo, naprawdę wyglądały zupełnie inaczej (były polichromowane i bajecznie kolorowe), a równocześnie podkreślały umiejscowienie akcji w sferze mitycznej opowieści.
Zdjęcie z premiery oddaje klimat spektaklu - tu Orfeuszem jest Artur Janda;
fot. WOK
Ale największe zasługi należy to przypisać reżyserii Magdaleny Piekorz i choreografii Jakuba Lewandowskiego. To dzięki ich pomysłom wydarzenia rozgrywają się płynnie, a na scenie cały czas coś się dzieje, nie ma ani chwili przestoju i statycznego wyśpiewywania kwestii "ku publiczności". To płynne zgranie śpiewu i tańca samo sprawie wrażenie wręcz baletowe! A sprzyja mu również znakomita reżyseria światła Pawła Murlika.
Tak więc wizualna strona spektaklu przedstawiała się wyjątkowo pięknie. Ale prawdziwego melomana interesuje również, a może bardziej, jego strona muzyczna. I tu muszę podkreślić naprawdę znakomitą grę Zespołu instrumentów Dawnych Musicae Antiquae Collegium Varsoviense pod wodzą Stefana Plewniaka. Miałam już okazję słyszeć Plewniaka i jako skrzypka, i jako dyrygenta, m.in. w dwu opera Rameau. Mając do dyspozycji tak doświadczoną i zgrana orkiestrę, poprowadził ją znakomicie, z właściwą sobie energią i pasją muzyczną.
Znakomicie wypadły też słynne żałobne chóry. Umiejscowienie śpiewaków na balkonach było zabiegiem świetnym, tworząc w niewielkim wnętrzu bardzo efektowną przestrzeń muzyczną. Najsłabiej wypadła opera Glucka jako popis pięknych głosów. Solistów była zaledwie trójka - Orfeusza śpiewał Szymon Komasa, role kobiece - Eurydyki i Amora kreowały Maria Domżał i Eliza Safjan. Wszystkie partie poprawne, z dobrą dramaturgią, niezłe też aktorsko. Ale nie były porywające.
Obsada w bieli, reżyserka i dyrygent w czerni; fot. IR
Zastanawiając się nad moim odbiorem w drodze powrotnej ze spektaklu doszłam do wniosku, że po prostu to kwestia wyboru wersji - ta z przetransponowaną na baryton partią Orfeusza, choć wydaje się bliższa współczesnej wrażliwości, dla miłośnika śpiewu barokowego, a zwłaszcza kontratenorowego, wydaje się obca. Zaczęłam nagle rozumieć poczynania Trelińskiego w Teatrze Wielkim przez kilku laty - uwspółcześniając opere Glucka, również posłużył się wersją wiedeńską z transpozycją na baryton, ale poszedł dalej - odrzucił sztuczny happy end, tak charakterystyczny dla dawnej opery, i w finale, po ponownej utracie Eurydyki przez Orfeusza, powrócił do żałobnych chórów z pierwszego aktu. Choć oberwał za to od purystów operowych, stworzył jednak wersję spójną i konsekwentną, w której uwspółcześniona materia muzyczna dobrze współgrała z bardziej realistycznym przebiegiem akcji.
To jednak refleksje poboczne i niczego nie ujmujące realizacji WOK. Spektakl naprawdę świetny i szkoda, że grany zaledwie czterokrotnie. Mam nadzieję, że jeszcze wróci na deski tej sceny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz