Natalia Kozłowska; fot. A Madej |
którego premiera sceniczna odbędzie się 30 kwietnia 2016 podczas Bydgoskiego Festiwalu Operowego
Dolce tormento: Skąd u Pani zainteresowanie operą,
zwłaszcza barokową?
Natalia Kozłowska:
Operą barokową interesuję się od czasu przygotowywania spektaklu dyplomowego na
zakończenie studiów reżyserskich w warszawskiej Akademii Teatralnej. Była to
opera Henry’ego Purcella „Dydona i Eneasz”. Wcześniej miałam już doświadczenia
z Haendlem i Galuppim, ale dopiero wnikliwa praca nad inscenizacją tego dzieła
stała się dla mnie początkiem fascynacji epoką. W świecie oper barokowych – nie
tylko w muzyce, ale w całej sztuce tego okresu – odnalazłam afekty i
metaforykę, które do mnie niezwykle przemawiają. Ponadto w operach barokowych
mamy dużo recytatywów, a ja bardzo lubię je reżyserować. W dobrych librettach z
tej epoki odnajduję ducha teatru Szekspira i Moliera.
DT: Jakie możliwości daje reżyserowi praca z tak
„zabytkowym” tekstem muzycznym i słownym? Jak przełożyć go na współczesną
wrażliwość?
NK: Praca nad
takim utworami polega na odczytywaniu symboli i poszukiwaniu form wyrazu, które
byłyby czytelne dla współczesnego widza. Niektóre z tych symboli ukryte są w
samej narracji, tematyce, inne – w strukturze utworu i w warstwie muzycznej, a
wszystko jest ze sobą powiązane, więc trzeba nie tylko skupiać się na detalach,
ale i na całości dzieła. Podobnie działają wykonawcy nurtu historycznego, którzy
czytają traktaty poświęcone technice wykonawczej gry na poszczególnych
instrumentach z epoki. Tak samo reżyser zajmujący się operą barokową powinien
mieć świadomość kontekstu historycznego i kulturowego dzieła, które wystawia,
nawet jeżeli nie planuje realizacji w dekoracjach z epoki.
DT: Co pani sądzi o spektaklach z tzw. nurtu
reżyserskiego, czyli inscenizacja odważnych, niekiedy nawet ryzykownych,
idących wbrew utartej tradycji. Czy na polskich scenach jest miejsce dla
takiego teatru operowego?
NK: Myślę, że
inscenizacje nurtu reżyserskiego już dawno przestały być odważne. Żyjemy w
czasach, kiedy standardem jest uwspółcześnianie i szokowanie. Za odważnych
uważam twórców, którzy się temu przeciwstawiają, nie bojąc się recenzji, za
które zostaną nazwani „konserwą”, i którzy operę traktują jak sztukę, a nie
tylko ekskluzywną rozrywkę. Nie mogę zaprzeczyć, że jest w naszym kraju, i
zresztą na całym świecie, podejście tradycyjne, którego głównym celem jest
wystawienie dzieła tak, by usatysfakcjonować widzów. O operze nurtu
reżyserskiego pisze się i dyskutuje w środowiskach „elitarnych”, na tę drugą
zaś chętnie chadzają przeciętni widzowie, podobnie jak na kino hollywoodzkie
albo spektakle teatru bulwarowego. Ja czuję się trochę rozdarta między tymi
światami. Chciałabym traktować operę jak sztukę – poszukiwać sposobów, by
wyrazić zawarte w niej piękno, uczucia i treści i wyrazić też własną wrażliwość
jako reżysera, ale równocześnie chciałabym, aby widzowie mieli satysfakcję z
przeżycia spektaklu.
Natalia Kozłowska podczas próby Agrippiny Haendla; fot. W Kurek |
NK: Poszukując
tego, co w dawnych utworach uniwersalne i aktualne, równocześnie myślę, w jaki
sposób przedstawić to widzom. Wierzę w inteligencję odbiorców, nie muszę
ubierać bohaterów „Agrippiny” czy „Pigmaliona” w jeansy i dresy, żeby widz
odniósł ich historię do siebie. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że np.
krynolina albo zbroja buduje dystans i sprawia, że aktorzy poruszają się w
specyficzny, niecodzienny sposób. Dlatego poszukuję złotego środka. Kontekst, w
jakim rozgrywają się moje spektakle, jest zwykle „poza czasem”, „kiedyś i dzisiaj”,
„wszędzie i nigdzie” – można powiedzieć: w wyobraźni, w świecie teatru. Ważne
jest dla mnie, by kostium budował postać, oddawał jej wrażliwość, równocześnie
dawał swobodę ruchów i podkreślał to, co w niej charakterystyczne. Zaś
scenografia musi tworzyć atmosferę i dookreślać miejsce akcji, niekoniecznie
wiernie je odtwarzając. Bardzo bym chciała zrobić kiedyś spektakl w strojach z
epoki, ale cenię sobie jakość i wiarygodność pojawiających się na scenie
obiektów. Na takie jednak stać niewiele teatrów, a ich przygotowanie wymaga
specjalistów, których – niestety – zaczyna brakować.
Orlando Haendla (2016) rozgrywal się w magicznym lesie, wyczarowanym w teatrze w Łazienkach Królewskich; fot. I. Ramotowska |
DT: Francuska opera barokowa to forma zupełnie inna niż opera włoska tego czasu, w równym stopniu śpiew, jak taniec – stąd przecież nazwa opera-ballet. Czy połączenie w jednym spektaklu opery i baletu stanowi dodatkowe wyzwanie? Jak to wpływa na pracę reżysera?
NK: Najprościej
by było, gdybym była równocześnie choreografem. Czasem żałuję, że obok
wykształcenia reżyserskiego, nie zdobyłam przygotowania tanecznego. A tak,
muszę znaczną część utworu powierzyć w ręce choreografa. Ale ma to swoje zalety.
Nie ma nic ciekawszego niż twórczy dialog między realizatorami. Gdy pracuję z
choreografem, „zadaję” pewne tematy odnośnie konkretnych fragmentów, natomiast
formę – czyli sam układ taneczny – pozostawiam w jego gestii. W operach Rameau
mamy do czynienia z fragmentami czysto instrumentalnymi, które są czasem popisu
dla baletu, oraz z fragmentami o charakterze tanecznym, w których pojawiają się
równocześnie soliści i chór i w których może być obecny ruch sceniczny. Tymi
pierwszymi tancerze wraz z choreografem zajmują się na osobnych próbach, tymi
drugimi – zajmujemy się wspólnie z całym zespołem.
DT: Organizatorzy festiwalu ujawniają, że opera Rameau
będzie zbudowana wokół jednego z czterech żywiołów w każdym z czterech aktów.
Czy ten pomysł będzie główną osią przedstawienia?
NK: Nasz spektakl
będzie się składał z czterech części – Prologu i trzech entrées. Pierwotna
wersja utworu składała się z Prologu i dwóch pierwszych entrées, potem Rameau
dokomponował dwie kolejne części, razem to ponad 3 godziny samej muzyki. Dość
często zdarza się więc, że nie wszystkie części są wykonywane. My
zdecydowaliśmy się zrezygnować z III entrée, tak więc mamy cztery części
żywiołowej muzyki, w których odnajduję cztery żywioły: powietrza, wody, ognia i
ziemi. Jest to myśl przewodnia spektaklu. Ale tak naprawdę jest to opowieść o
jednym żywiole – żywiole miłości. To ona bowiem jest główną bohaterką „Les Indes Galantes”. Pojawia się jako
personifikacja w Prologu i przewija jako temat wszystkich opowieści,
rozgrywających się na wybrzeżu Persji, pod wulkanem w kraju Inków i na ziemiach
dorzecza Missisipi, jej cień jest wyczuwalny w triumfalnej pieśni Indianki
Zimy.
DT: Kilka słów o związkach z Bydgoszczą. Tu Pani
debiutowała w 2010 roku (na Festiwalu Operowym zresztą). Teraz przygotowuje
Pani właśnie tutaj ogromne przedsięwzięcie operowe. Czy scena Opery Nova to
dobre miejsce na inscenizację barokowej opery?
NK: Tak,
faktycznie moja pierwsza inscenizacja to była „Suor Angelica” Pucciniego, która
została pokazana podczas Forum Młodych odbywającego się w ramach Festiwalu
Operowego. Była to produkcja bydgoskiej Akademii Muzycznej i została wystawiona
w kościele Jezuitów, który stał się naturalną scenografią dla tragicznej
opowieści o siostrze zakonnej. W tym roku odbędzie się więc mój debiut w Operze
Nova i pierwszy raz wystawię operę barokową na tak dużej scenie. Akurat „Les
Indes Galantes” zachwyca swoim rozmachem i mówi się o niej jako o utworze
„festiwalowym”, tak więc mam nadzieję, że wypełni swoim brzmieniem całą salę
nad Brdą.
DT: Wielkie polskie sceny właściwie nie wystawiają
baroku, to domena wyspecjalizowanych instytucji, takich jak np. warszawski WOK.
Dyrektor Opery Nova i Festiwalu Maciej Figas ujawnił jednak, że „Les Indes
Galantes” to spektakl, który w tej edycji festiwalu „najlepiej się sprzedaje”.
Czy to fenomen Bydgoszczy, czy polska publiczność jest gotowa na odbiór opery
barokowej, tylko szefowie scen jeszcze tego nie dostrzegli?
NK: Polska
publiczność nie tylko jest gotowa, ale jest wręcz spragniona oper barokowych.
To nie tylko fenomen tej edycji festiwalu bydgoskiego, to tendencja widoczna w
całym kraju. Najpopularniejsze ostatnio festiwale muzyki poważnej takie jak
Misteria Paschalia, Actus Humanus czy też cykl Opera Rara eksplorują właśnie
epokę baroku. Jednak dużo łatwiej zorganizować festiwalowy koncert z udziałem
zagranicznych artystów niż wyprodukować inscenizację opery barokowej, gdyż
etatowe orkiestry operowe nie są przygotowane do wykonywania takiego
repertuaru. W Polsce mamy tylko jeden teatr operowy, który zatrudnia orkiestrę
grającą na kopiach instrumentów z epoki baroku – to Warszawska Opera Kameralna.
Na Zachodzie opery barokowe grane są z powodzeniem przez etatowych muzyków na
współczesnych instrumentach, w Polsce też mogłoby tak być, wystarczyłoby
zatrudnić kierownika muzycznego specjalizującego się w muzyce dawnej i jestem
pewna, że byłby to przebój repertuarowy w niejednym teatrze. Nie trzeba też
sprowadzać koniecznie zagranicznych wokalistów – przez ostatnie lata
doczekaliśmy się w kraju wielu świadomych stylistyki barokowej śpiewaków,
którzy z radością zaprezentowaliby się w kraju zamiast wyjeżdżać za granicę.
Mam w zanadrzu kilka pomysłów na inscenizacje oper Haendla, Cavallego czy
Vivaldiego. Mam nadzieję, że uda mi się zainteresować nimi któregoś z
dyrektorów i widzowie w Bydgoszczy, Poznaniu, Szczecinie czy Białymstoku będą
mogli chodzić u siebie „na barok” do opery.
DT: Dziękuję za
rozmowę i życzę udanej premiery!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz