Claudio
Monteverdi
Zasłużone owacje; fot. IR |
Il ritorno d’Ulisse in patria, CV 325
Wratislavia Cantans – 7 i 8.09.2017
Narodowe Forum Muzyki, Wrocław
Reżyseria –
Sir John Eliot Gardiner, Elsa RookeNarodowe Forum Muzyki, Wrocław
Kostiumy –
Patricia Hofstede
Światło – Rick Fisher
WykonawcyŚwiatło – Rick Fisher
Ulisse (baryton) – Furio Zanasi
Penelope (mezzosopran) – Lucile Richardot
Telemaco (tenor) – Krystian Adam Krzeszowiak
Minerve/Firtuna (sopran) – Hanna Blažiková
Tempo/Nettuno/Antinoo (bas) – Gianluca Buratto
Pisandro (kontratenor) – Michał Czerniawski
Anfinomo (tenor) – Gareth Treseder
Eurimaco (tenor) – Zachary Wilder
Melanto (sopran) – Anna Dennis
Giove (baryton) – John Taylor Ward
Giunone (sopran) – Francesca Boncompagni
Iro (tenor) – Robert Burt
Eumete (tenor) – Francesco Fernández-Rueda
L’umana Fragiltà (kontratenor) – Carlo Vistoli
Amore (sopran) – Silvia Frigato
Ericlea (mezzosopran) – Francesca Biliotti
Monverdi Choir
English Baroque Soloists, dyr. Sir John Eliot Gardiner
Kiedy na ubiegłorocznej Wratislavii Sir Gardiner
zamykał festiwal swoja Bachowską Pasją wg św. Mateusza, wykonanie było
doskonałe, ale w jakiś dziwny sposób nieporuszające. Zresztą meastro nie był
chyba w najlepszej formie, dyrygował tylko pierwszą częścią, choć poziom,
perfekcyjnie doskonały, bynajmniej się przez to nie obniżył. A jednak miałam
wrażenie, że oglądam ideał przez szybę.Penelope (mezzosopran) – Lucile Richardot
Telemaco (tenor) – Krystian Adam Krzeszowiak
Minerve/Firtuna (sopran) – Hanna Blažiková
Tempo/Nettuno/Antinoo (bas) – Gianluca Buratto
Pisandro (kontratenor) – Michał Czerniawski
Anfinomo (tenor) – Gareth Treseder
Eurimaco (tenor) – Zachary Wilder
Melanto (sopran) – Anna Dennis
Giove (baryton) – John Taylor Ward
Giunone (sopran) – Francesca Boncompagni
Iro (tenor) – Robert Burt
Eumete (tenor) – Francesco Fernández-Rueda
L’umana Fragiltà (kontratenor) – Carlo Vistoli
Amore (sopran) – Silvia Frigato
Ericlea (mezzosopran) – Francesca Biliotti
Monverdi Choir
English Baroque Soloists, dyr. Sir John Eliot Gardiner
Tymczasem Il ritorno d’Ulisse In Patria (Powrót Ulissesa do ojczyzny) przygotowana przez Gardinera i wykonana przez zespoły pod jego kierownictwem na otwarcie tegorocznej Wratislavii, to nie tylko dzieło muzyczne świetnie przemyślane i perfekcyjnie podane, ale także zupełnie niebywałe duchowe przeżycie. Czy istnieje wzorzec z Sevres muzycznego misterium? Jeśli tak, to właśnie z tym mieliśmy do czynienia.
Ale po kolei. Il ritorno d’Ulisse in patria to jedna z
trzech późnych oper Claudia Monteverdiego. Sędziwy (w momencie premiery w 1641 roku
miał ponad 70 lat!) mistrz o ugruntowanej już pozycji i renomie, po wielu latach
przerwy, dał się namówić na komponowanie dzieł operowych. Powstał wówczas
Powrót Ulissesa, Le nozze d’Enea in Lavinia (1641, zaginiona) i L’incoronazione
di Poppea (1642). Z tej trójki tylko ostatnia cieszyła się popularnością i była
stosunkowo często wystawiana. Ulisses miał mniej szczęścia. Kwestionowano
autorstwo Monteverdiego, sprzeczności pomiędzy kopią dzieła zachowaną w
Wiedniu, a wieloma istniejącymi wersjami librett Giacomo Boardo. Dziś badacze
potwierdzają oryginalność materiału muzycznego i twierdzą, że to właśnie
Monteverdiemu i jego genialnemu wyczuciu scenicznemu zawdzięczamy zmianę
prologu i znaczne skrócenie samej opery w stosunku do planów librecisty. Choć i tak
opera jest długa i trwa ponad trzy godziny. Po premierze w Teatro San Giovanni e Paolo w Wenecji w lutym
1641 roku spektakl wystawiono 10 razy i to przy pełnej sali – był to wówczas
wynik zupełnie niebywały.
Libretto jest wierne Odysei i zawiera w sobie wydarzenia
opisane przez Homera w pieśniach od XIII do XXIII. Mamy więc tęskniącą, wierną
Penelopę, osaczoną przez natarczywych zalotników, lądującego na ojczystej wyspie Odyseusza, który jednak ukrywa swa
tożsamość pod postacią starego żebraka. W wydarzenia wplecione są perypetie
innych protagonistów – owych zalotników, młodego następcy tronu
Telemacha, intrygi służącej Melanto i jej romans z Eurymachem, postacie
wiernych sług i przyjaciół: pasterza Eumejusza i piastunki Eryklei.
Mistyfikacja trwa do czasu - do słynnego
współzawodnictwa w napinaniu Odysowego łuku, który bohater wygrywa i –
korzystając z okazji – morduje rywali. Przekonuje Penelopę – wciąż nieufną – o
swojej tożsamości, przytaczając intymne szczegóły z ich małżeńskiej sypialni.
Operę kończy miłosny duet połączonych znów małżonków (porównanie z duetem
Nerona i Poppei narzuca się nieuchronnie). Nad wszystkim zaś czuwają bogowie:
opiekuńcza Minerwa, mściwy Neptun i pilnujący przestrzegania prawa Jowisz. To
oni są prawdziwą sprężyną wydarzeń od prologu po finał.
Tę trzyaktowa operę z alegorycznym prologiem Gardiner
podzielił mniej więcej na pół – zresztą przerwa była krótka, najwyraźniej po
to, by dać artystom czas na krótki oddech, a nie pozwolić widzom ‘otrząsnąć’
się z sugestywnego nastroju. Wystarczyło czasu na rozprostowanie ramion i nóg i
już znowu wracaliśmy do świata wykreowanego przez mistrza. A był to świat
przemyślany i dopracowany w każdym szczególe – nie było ani jednego elementu,
ani jednego detalu, który wymknąłby się spod kontroli. Każdy epizod,
najmniejsza rólka, króciutka deklamacja czy arioso było nieodłączną częścią
całości i znać na nim było rękę twórcy.
Spektakl był czymś w pół drogi pomiędzy wersja koncertową i
sceniczną. Przygotowano skromne kostiumy i zaprojektowano interakcje i ruch
sceniczny, jednak bez scenografii i rekwizytów. Z tym jednak poradzono sobie
świetnie – kilka rozwiązań, jak na przykład łuk Odysa, którym było wyciągnięte
ramię Penelopy – zostało znakomicie wymyślone. Wykorzystano wielopiętrowość
sceny i narady bogów umieszczono na wyższych piętrach.
Znakomicie spisali się śpiewacy. Byli idealnie dobrani do
swoich ról i grali i śpiewali z dużym scenicznym zaangażowaniem. Ulisses w
wykonaniu Furia Zanasiego był dokładnie taki, jak bohater Homera. Trafnie
odmierzał sprzeczności, które tkwią w tej postaci: szlachetność i przebiegłość,
tęsknotę i głęboką miłość do żony i syna, ale i żądzę przygód i awanturniczą
żyłkę. Penelopa to postać dość jednoznaczna i nieznośnie patetyczna, choć
trudno odmówić mistrzostwa Lucile Richardot – lament Penelopy otwierający akt
pierwszy był pełen emocjonalnej głębi – żalu i rozpaczy. Telemach w wykonaniu
Krystiana Adama Krzeszowiaka (akcent polski!) był świeży i pełen entuzjazmu,
najlepszy chyba w scenie, gdy zdradził swoją fascynację piękną Heleną.
Przeciwwagę dla tych heroicznych postaci stanowiła przede wszystkim para
romansujących sług – Eurymachos Zachary’ego Wildera i Melanto Anny Denis. Ich
miłosny duet w pierwszym akcie to cudowna porcja śpiewu przesyconego subtelnym
erotyzmem. Świetnie spisał się Robert Burt jako komiczny obżartuch Iro. Na
granicy powagi i groteski balansowali zalotnicy przedstawiani przez Gianluca
Burrato, Michała Czerniewskiego (drugi akcent polski) i Garetha Tresedera.
Wszyscy soliści brali też udział w scenach zbiorowych, przestawiając w
zależności od potrzeb Chór Feakow, dwór Penelopy bądź chór Nereid.
Sir Gardiner dowodzi; fot. IR |
Największe wrażenie robiła jednak orkiestra – tak brzmiącego
Monteverdiego jeszcze nie słyszałam. To właśnie gra angielskiego zespołu,
skupiona i bezbłędna, a równocześnie pełna emocji, dynamiki i energii, tworzyła
w dużej mierze tę sugestywną rzeczywistość. Wydobyli z tej muzyki całe jej
bogactwo i magię, całą jej wieloznaczność, pozbawili choćby śladu monotonii.
Czego tam nie było! Lament dramatyczny (Penelopa) i groteskowy (Iro), duety
miłosne o rozmaitych odcieniach (Penelopa i Osyseusz vs. Melanto i Eurymachos),
porywająca, dynamiczna gra w scenach zbiorowych (fantastyczny Chór
Feaków!). A dla każdego odcienia znaczeń
– odpowiedni i adekwatny sposób artykulacji, zmienna dynamika, odmienne tempo. Siedziałam
blisko i z zachwytem patrzyłam, jak muzycy śledzą każdy, najmniejszy ruch ręki
maestra i natychmiast nań reagują. To naprawdę wyglądało jak czary! Sam
Gardiner dyrygował w skupieniu nieprzerwanie i z ogromnym zaangażowaniem –
panował nad każdym elementem całości. Dopiero podczas owacji dało się zauważyć,
że jest zmęczony, a jego nienaganna fryzura – lekko rozwichrzona…
Kiedy po długich owacjach opuszczaliśmy salę Narodowego
Forum Muzyki, ktoś idący za mną westchnął głośno: O matko! Co za koncert! To
chyba najkrótsza i najtrafniejsza recenzja tego wieczoru!
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz