Perska baśń bez dekoracji, czyli "Siroe" Hassego

Fot. I. Ramotowska
Johann Adolph Hasse, Siroe, re di Persia (wersja drezdeńska 1763)
Opera Rara
Centrum Kongresowe ICE, Kraków
13.10.2015

Wykonawcy:
Siroe (kontratenor) – Max Emanuel Cencic
Laodice (sopran) – Julia Lezhneva
Emira (mezzosopran) – Roxana Constantinescu
Medarse (mezzosopran) – Mary-Ellen Nesi
Cosroe (tenor) – Juan Sancho
Arasse (mezzosopran) – Dilyara Idrisova
Armonia Atenea, dyr. George Petrou

Johann Adolph Hasse był w swoich czasach numerem jeden – najpopularniejszym, najbardziej rozchwytywanym kompozytorem, autorem około 120 oper, z których wiele było ówczesnymi przebojami. Większość czasu spędzał we Włoszech lub na dworze drezdeńskim, na którym od 1730 roku pełnił funkcje kapelmistrza. Co prawda musiał często usuwać się na bok, robiąc u boku swej pięknej małżonki, Faustiny Bordoni, miejsce królowi Augustowi Mocnemu, ale cóż, nie on jeden musiał wówczas dzielić się ze swym władcą...
Miarą jego popularności była też przyjaźń i współpraca z Pietro Metastasiem, najbardziej wziętym librecistą tego czasu. Współpracowali z nim wszyscy wielcy, a Hasse wykorzystał jego libretta ponad 30 razy. Także Siroe jest ich wspólnym dziełem.
Równie znaczące jak popularność Hassego było blisko dwustuletnie zapomnienie, w które w końcu popadł. Tak jak doceniony i dopieszczony za życia, stal się kompozytorem zapoznanym, którego nazwisko mówiło co nieco tylko miłośnikom muzyki późnego baroku. Bardziej niż jego opery znany był raczej fakt, że w Wiedniu miał okazję słuchać i podziwiać 14-letniego Mozarta, któremu przepowiadał wielką karierę. Na polskich scenach Hasse jest nieobecny. O ile wystawia się niekiedy Monteverdiego, Pergolesiego czy Haendla, o tyle znakomity Saksończyk jest u nas artystą kompletnie nieznanym, choć w Warszawie bywał i tu podobno, w stołecznej Operalni, wystawiono w 1861 z okazji urodzin króla jego Zenobię.
Dzisiejszy renesans barokowej opery (renesans baroku – czy to nie absurdalne?) przywraca miłośnikom nie tylko Haendla, Pergolesiego czy Vivaldiego, ale również innych ówczesnych mistrzów, takich jak Vinci, Veracini, Caldara i w końcu Hasse. Szczególne zasługi mają w tym śpiewacy – wszak to z myślą o ich głosach i umiejętnościach powstawały ówczesne opery. Bez magii tych głosów – bajecznych sopranistek, aksamitnych basów, ekspresyjnych tenorów i altów i przede wszystkim rzeszy błyskotliwych kontratenorów, następców słynnych kastratów – świat barkowej opery wciąż byłby dla nas tylko wspomnieniem i zagadką. Max Emenuel Cencic jest swoistym „ambasadorem” Hassego, którego śpiewać lubi i potrafi – a nie jest to proste zadanie: arie są trudne technicznie, skrzą się koloraturą, kaskadami rozpiętych w trzech oktawach pasaży i fajerwerkami treli. Tylko śpiewacy najwyższej klasy poruszają się swobodnie w tej muzycznej materii.
Siroe jest egzotyczną bajką, jakich inscenizowano wówczas mnóstwo – perski książę, walka o władzę z niecnym bratem, silne uczucie do kobiety owładniętej zemstą, trudne relacje z ojcem. A do tego wszystkiego przebieranki, zdrady, kłamstwa, piętrzące się trudności, w końcu miłość i szlachetność, która zwycięża i triumfuje. Dla fanów opery barokowej to historia dziwnie znajoma – w rozmaitych konfiguracjach i pod różnymi pretekstami powtarza się w wielu dziełach. Nie o oryginalność tematu wszak tu idzie. Powtarzając za inżynierem Mamoniem: „Najbardziej lubimy te filmy (i opery!), które już znamy”. Spieszący na spektakl widz myśli raczej – co przyszykował kompozytor tym razem, jakie zadanie postawił przed wykonawcami i jak udało im się temu zadaniu sprostać. Otóż Hasse postawił przed artystami zadania trudne i ambitne, a im udało się sprostać... koncertowo !  
Opera Rara to dla miłośników barokowej opery pozycja obowiązkowa. Gdyby nie ściągane przez Filipa Berkowicza spektakle w najlepszej światowej obsadzie – renomowane orkiestry, wybitni śpiewacy, prawdziwe gwiazdy opery – znalibyśmy muzykę tej klasy jedynie z transmisji w telewizji Mezzo lub z wypadów – ci, których na nie stać – np. do Wiednia. Poznajemy te przedstawienia tylko w wersji koncertowej, ale za to muzycznie najlepszej.

ICE Kraków przed spektaklem; fot. I. Ramotowska
 
Inscenizacji trochę brakowało w tej egzotycznej, perskiej baśni, a i wnętrze sali koncertowej krakowskiego ICE wydało się dziwnie surowe i nieprzytulne. Może to przez kontrast ze sceną w Teatrze Słowackiego, której można zarzucić wiele, ale nie surowość...
Tak czy owak, wyjęcie baśni z jakiejkolwiek scenerii spowodowało, że całą uwagę skupiliśmy na muzyce i wykonawstwie. Opera Hassego, pozbawiona wizualnej otoczki, stała się przede wszystkim popisem technicznym. Wydawało się, że kompozytor stawia przed śpiewakami zadania karkołomne, ale wszak na premierze tego dzieła w Bolonii partię tytułową śpiewał Farinelli, rolę zaś jego brata i oponenta Medarse – Caffarelli. Dysponując takimi wykonawcami, Hasse mógł sobie pozwolić na zupełne nieliczenie się z poziomem trudności.
We wtorkowym spektaklu usłyszeliśmy dwie współczesne gwiazdy absolutnie pierwszej wielkości. Fenomenem tego przedstawienia była przede wszystkim Julia Lezhneva – nie po raz pierwszy na scenie Opera Rara, po raz pierwszy w tak dużej, jednej z głównych ról. Jej umiejętności techniczne po prostu zapierają dech – najbardziej karkołomne koloratury pokonuje nie tylko z szaloną brawurą (ta aria di bravura Di tuo amor, mio cor w finale!), ale z nieprawdopodobną łatwością, jakby od niechcenia i bez oddechu. Powiedziałabym, że ukradła całe show, gdyby Max Emanuel Cencic dał go sobie ukraść! Ale się nie poddał, a najsłynniejsza aria tej opery Vo disperato a morte, ne perdo già constanza w III akcie potwierdziła jego najwyższą klasę i świetną formę.


Oboje –  Lezhneva i Cencic – wyprzedzali resztę „peletonu” o kilka długości. Ale nie wypada nie wspomnieć świetnego, ekspresyjnego Juana Sancho i mezzosopranistki – Mary-Ellen Nesi i Roxanę Constantinescu (obie Greczynki i obie bardzo dobre) i przede wszystkim młodą Rosjankę Dilyarę Idrisovą, która w niewielkiej roli i zaledwie dwoma ariami podbiła serce publiczności. Armonia Atenea dawała radę – mimo rzadkich i niewielkich w sumie „rozjazdów” – w tak dużej i trudnej formie muzycznej nie sposób na nie narzekać.
I tylko jak zwykle żal, że nie mamy takich spektakli i inscenizacji na co dzień i że tak rzadko mamy okazję zanurzyć się w muzyce tego rodzaju i tej klasy. Czy nie powinniśmy przywrócić Hassego polskim scenom, choćby wspominaną już Zenobię? Pisałam już o tym przy okazji festiwalu Dramma per musica i powtórzę to po raz kolejny z cała mocą: Opera barokowa jest żywa i taką chcemy ją widzieć!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz