Ponad połowa festiwalu już za nami, czas na pierwsze
refleksje związane z tą niezwykłą imprezą.
Po pierwsze – mnogość wydarzeń. Bach Festival Świdnica to
nie tylko codzienne koncerty w Kościele Pokoju. To również imprezy dodatkowe,
śniadania na trawie, pikniki romantyczne, koncerty w najrozmaitszych miejscach
– od fabrycznej hali, przez wiejski kościółek, po halę dworca.
Po drugie – zadziwiająca więź pomiędzy artystami a
publicznością. W każdym miejscu publiczność stawia się tłumnie. Są zarówno
wierni melomani z regionu, jak i przybysze z daleka. Ale prawdziwymi odbiorcami
są właśnie „lokalsi”, którzy nie czują się na siłę edukowani muzycznie przez
przybyłych skądś artystów. Są naturalnymi gospodarzami cieszącymi się z
przyjmowania u siebie gości. Podczas jednego z koncertów w wiejskim kościółku
siedziałam obok starszej pani, która podczas całej Beethovenowkiej symfonii obracała
w palcach koraliki różańca. A na koniec klaskała bardzo entuzjastycznie –
koncert w jej kościele był wydarzeniem, które nie tylko w pełni akceptowała,
ale i cieszyła się z niego.
Po trzecie – repertuarowa otwartość. To, że festiwal w
nazwie przywołuje nazwisko kantora z Lipska, nie znaczy, że to festiwal mono-muzyczny.
O Beethovenie już wspominałam. Ale w otwartej formule zmieści się i Monteverdi,
i Mozart, i Iain Bell.
We wszystkich tych cechach widać rękę dyrektora artystycznego
festiwalu Jana Tomasza Adamusa – niestrudzonego popularyzatora muzyki o niesłabnącej
od lat aktywności. Chapeau-bas!
O każdym z koncertów warto opowiedzieć. Zacznę od dwóch, w
których brałam udział w moim pierwszym festiwalowy dniu 31 lica.
W Kościele Pokoju wystąpiła Capella Cracoviensis prowadzona
przez Jana Tomasza Adamusa, grając Symfonię A-dur Mozarta. W drugiej części
Samuel Marinio wykonał dwie arie koncertowe Mozarta, a po nich motet
Exsultate jubilate. To znacząca pozycja repertuarowa, dzieło 17-letniego Mozarta, które tylko
wyjątkowo jest wykonywane przez kontratenorów ze względu na konieczność
dysponowania bardzo wysoką skalą głosu (C3!). Taki właśnie głos ma młody
kontratenor pochodzący z Wenezueli – sopran o błyskotliwej koloraturze. Śpiewa
Mozarta z młodzieńczym wdziękiem, jakby sam miał 17 lat. Technika nienaganna,
wykonanie lekkie, bez wysiłku, interpretacja niemal ‘rewiowa’. Interpretacja Marinia jest bardzo młodzieńcza, jestem pewna, że jej pogłębienie przyjdzie z czasem. W każdym razie warto obserwować jego karierę.
Drugim z sobotnich koncertów był monodram operowy
Comfort starving autorstwa
młodego Brytyjczyka Iaina Bella w reżyserii robiącego ostatnio dużą karierę
Krystiana Lady. Operę w jego reżyserii w pełnej wersji scenicznej miałam już okazję
oglądać w Krakowie na ubiegłorocznym festiwalu Opera Rara –
Sigismondo Rossiniego
z Franco Fagiolim w roli tytułowej. Ale potoczysta opowieść z życia polskiego
króla to materiał niemal samograj w porównaniu do ascetycznego dramatu jednego
aktora. Monoopera Bella to dramatyczna opowieść o… anoreksji. Bohater kreowany przez
tenora Petra Nakoraneca w monotonnych, niemal transowych frazach opowiada o
swoich obsesjach związanych z jedzeniem i o upokorzeniach, jakich doznaje od rówieśników
i rodziny w związku ze swoją orientacją. Soliście towarzyszy jedynie
akompaniament fortepianowy Williama Kelleya, i od czasu do czasu… hałas spawarek uruchamianych w głębi sceny. Scena to zresztą specyficzna, bo monodram
wystawiono w hali Świdnickiej Fabryki Urządzeń Przemysłowych, wykorzystując
surową industrialną przestrzeń i zamontowane tam urządzenia fabryczne, np.
suwnice. Ascetyczna forma ma jednak niezwykłą siłę, nastrój osaczenia i
beznadziei narasta, finał to dramatyczne auto da fe.
Kameralny spektakl przygotowany przez Krystiana Ladę to nie
tylko bardzo ciekawe i trafne wykorzystanie niescenicznego wnętrza jako
artystycznej scenerii, ale i dowód na to, że opera wciąż jest żywa i może
skutecznie opowiadać także o dzisiejszym świecie i najbardziej współczesnych
dramatach.
A także dowód na niezwykle otwartą formułę świdnickiego
festiwalu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz